Moja historia

Jestem sinologiem, absolwentem Uniwersytetu Warszawskiego. Spędziłem w Chinach blisko dziesięć lat mojego życia. Dziesięć lat, obfitujących w przygody i niezwykłe doświadczenia; dziesięć lat, które z młodzika zmieniły mnie w człowieka dojrzałego, a w końcu dały mi dom i rodzinę.

Moja przygoda z językiem chińskim rozpoczęła się w roku 1990 w warszawskim XVII Liceum Ogólnoszktałcącym im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego, gdzie wówczas się uczyłem. Jako ciekawy świata siedemnastolatek, częściowo też pod wpływem filmowych popisów Bruce’a Lee i jemu podobnych, postanowiłem wziąć udział w eksperymentalnym fakultecie języka chińskiego. Ze zmiennym szczęściem i zmienną dozą cierpliwości uczyłem się chińskiego przez cztery lata liceum. Musiała mnie chyba ta nauka wciągnąć, skoro zdecydowałem się pójść na sinologię, gdzie zdawałem chiński jako jeden z języków na egazminie wstępnym.

Po trzecim roku studiów wyjechałem na stypendium do Chin. Miało ono być roczne, przedłużyło się jednak na drugi rok. Spędziłem więcej z tego czasu poza szkołą, niż w sali lekcyjnej, czym – jak twierdzili niektórzy – przyczyniłem się do zmniejszenia ilości stypendiów przyznawanych polskim studentom w ciągu kilku następnych lat, a wzamian dostałem kilka bolesnych guzów i…  doświadczenie Chin „od podszewki”; w całym ich oszałamiającym, egzotycznym pięknie i odrażającej brzydocie zarazem.

Awanturniczy okres studiów na Uniwersytecie Sun Yat-sena w Guangzhou został nagle przerwany moim niespodziewanym wyjazdem do Yunnanu – jak większość znaczących wydarzeń w życiu – zupełnie przypadkowym. O Yunnanie nie wiedziałem wtedy prawie nic i zdecydowałe się na wyjazd wyłącznie za namową znajomych. Trafiłem do Lijiangu, który po chałaśliwych, zatłoczonych, brudnych i parnych ulicach Guangzhou zrobił na mnie wrażenie oazy spokoju i zieleni. Malownicza starówka poprzecinana pluskającymi strumieniami spływajacymi z gór, drewniane domki pochylone w zadumie nad wiekowym brukiem wąskich zaułków nieskazitelny błękit nieba i powietrze tak czyste, jak tylko może ono być na wysokości prawie dwu i pół tysiąca metrów nad poziomem morza sprawiły, że zostałem tam na kilka miesięcy, aż do momentu, kiedy wreszcie kończąca się wiza zmusiła mnie do wyjazdu z Chin.

Tak zaczęła się moja przygoda z Yunnanem, z którym związany pozostać miałem już na zawsze. Wróciłem do Polski na czwarty rok studiów na warszawskiej sinologii, dostałem stypendium na roczny pobyt na Tajwanie i po zaledwie dziesięciu miesiącach znowu wyjechałem do Azji. Tym razem wyruszałem z Dworca Wschodniego w Warszawie pociągiem do Kazachstanu. Pojechałem koleją do Kazachstanu, a stamtąd wjechałem do Chin. Potem czekała mnie jeszcze wielodniwa wędrówka przez prowincje Xinjiang, Gansu, Sichuan, Yunnan, Guizhou, Guangxi i Guangdong, nim przybyłem do Hongkongu, skąd odleciałem samolotem do Taibei.

Podczas pobytu w Taibei korzystałem z każdej sposobności, by odwiedzić Yunnan. A kiedy skończyło mi się stypendium, zamiast wracać do Polski, pojechałem do Hongkongu, poprzez tamtejsze biuro podróży zdobyłem wizę na pół roku i… wjechałem znowu do swoich ulubionych Chin!
Pamiętam jeszcze, jak późnym popołudniem szedłem ulicami Hongkongu z sześciomiesięczną wizą w kieszeni. Było to uczucie, jakby ktoś nagle otworzył przede mną Bramy Raju! Trochę co prawda musiałem za tę błogość zapłacić, ale warto było. Miałem przed sobą całe pół roku szwędania się po Chinach – i to było to!!!

Dojechałem do Guangzhou, gdzie posiedziałem kilka dni, poodwiedzałem starych znajomych, a potem wsiadłem w pociąg do Kunmingu… Znów spędziłem w Yunnanie dwa miesiace, po czym jesienią wróciłem jeszcze na krótko do Taibei, żeby zabrać resztę rzeczy, które tam zostawiłem – dokładnie tyle, ile mogło się zmieścić w plecaku. Resztę – swoim starym zwyczajem – rozdałem lub wyrzuciłem. W ten sposób, lekki i nie obciążony zbędnymi przedmiotami, u schyłku jesieni ruszyłem w kierunku Lijiangu.

…w Hongkongu kupiłem sześciomiesięczną chińską wizę (po raz pierwszy udało mi się zdobyć wizę na tak długi czas). Pożegnałem się więc z moimi hongkongijskimi znajomymi, po czym lekki i nie obciążony balastem zbędnych przedmiotów, ani zbędnych myśli, za to podekscytowany świadomością, że oto coś zostawiam za sobą, wkraczając tym samym w szeroko otwierające się przede mną drzwi w Nieznane, wsiadłem w autobus odjeżdżający z Hongkongu w kierunku Guangzhou.

Tak zaczęło się moje Sześć Lat w Yunnanie. Byłem prawdopodobnie pierwszym Polakiem, który spędził w tej części Chin tak wiele czasu (a przynajmniej nigdy nie słyszałem o nikim, kto by tam mieszkał przede mną lub oprócz mnie). Średnio raz w roku trafiał się jakiś szalony obieżyświat w drodze do Australii lub studenci na rocznym stażu na którymś z uniwersytetów w sąsiednich prowincjach, ale na miejscu nie było nikogo, z kim można byłoby porozmawiać po polsku.

W Guangzhou, który jakoś nigdy do moich ulubionych miejsc nie należał kupiłem bilet kolejowy do Kunmingu i ruszyłem ku swojej Ziemi Obiecanej. Yunnan był bowiem dla mnie miejscem szczególnym, zupełnie niepodobnym do całej reszty Chin, już od czasu mojej pierwszej wizyty w roku 1998. Prawdopodobnie – jak to często bywa, gdy coś idealizujemy – jakaś część tej „wyjątkowości” była tworem mojej wyobraźni, jednak niezwykłości tej prowincji odmówić nie można. Ze swoim charakterystycznym klimatem, słynnym w całych Chinach łagodnym klimatem, zróżnicowaniem krajobrazowym, przyrodniczym i etnicznym, z cała pewnością zasługuje na uwagę.

Z nastaniem pierwszych jesiennych chłodów trafiłem do Lijiangu – ongiś miejsca, gdzie bardzo chciałem naprawdę się zadomowić. Coś się jednak zmieniło: może Lijiang, może ja, a może tylko moje podejście do pewnych spraw. Nie podjąłem pracy nauczyciela angielskiego w nowo powstałej prywatnej szkole na obrzeżach miasta. Zamiast tego zamieszkałem u starych znajomych – w hostelu Square Inn w samym środku Starówki. Wmawiałem sobie i wszystkim wokoło, że jestem tu, bo poszukuję lokalu na knajpę, ale w rzeczywistości dni upływały mi na piciu piwa, paleniu fajki wodnej i bezcelowych wędrówkach wąskimi uliczkami Starego Miasta. Powoli nadciągała zima, a mój umysł zapadał jakby w sen, zawieszony w próżni i pozbawiony celu. To nie było to, dlaczego zrezygnowałem z kontynuacji studiów i przyjechałem tutaj.

Po różnego rodzaju burzliwych zdarzeniach i zabawnych wypadkach, pewnego zimnego ranka na początku grudnia wreszcie zarzuciłem plecak na plecy i zacząłem wspinać się po obślizgłym bruku, wąską uliczką pomiędzy starymi domami na szczyt wzgórza, na którym stoi Pawilon Wangu. A potem – w dół po drugiej stronie. Jakieś porośnięte opuncjami rozpadające się murki z wysuszonej gliny, jeszcze jeden zaułek i już opuszczam Stare Miasto. Stare Miasto, które wreszcie przestało być Ziemią Obiecaną. Ziemia Obiecana jest jednak gdzieś indziej. Zszedłem ulicą w dół zbocza, skręciłem w prawo, na dworcu autobusowym kupiłem bilet do Dali – i tak opuściłem Lijiang. Ziemia Obiecana jest gdzieś indziej… Tylko gdzie?

(c. d. n.)