***

Można powiedzieć, że mam, czego chciałem. Siedzę sobie w Nanningu, ciesząc się łagodną zimą południowo wschodnich Chin. Zamiast śniegu i bezlistnych gałęzi, mam wokoło zieleń i wielkie różowe kwiaty. Zbliża się zresztą chiński Nowy Rok, czyli Święto Wiosny, a potem to już jest prawdziwa wiosna z ulewnymi deszczami i gorącym, parnym powietrzem. Zima jest tu jednak całkiem znośna, pod warunkiem, że nie pada i nie jest zbyt wilgotno.
Codziennie rano wstaję, wychodzę w hotelu, przechodzę przez ulicę, po której – w miejscu dawnych rowerów i motocykli – jeżdżą teraz skutery elektryczne, mijam sklep z mlekiem sojowym i bułkami gotowanymi na parze, kiosk, sklepik z butami i owocami, by wreszcie dotrzeć na miejsce przeznaczenia.
Tym razem posunąłem się dalej w kierunku północno-zachodnim tylko o niespełna dziesięć kilometrów (tyle bowiem wynosi odległość od Nanning Red Forest Hotel, w którym mieszkałem we wrześniu zeszłego roku do hotelu, w którym zatrzymałem się obecnie), co niewiele zbliża mnie do Yunnanu, mam za to jednak wystarczająco dużo czasu do namysłu.
Snuję się zatem wieczornymi ulicami miasta, chłonąc jego atmosferę. Im bardziej zaś się w niej pogrążam, tym wyraźniejsza wydaje się odpowiedź „TAK” nawciąż nurtujące mnie pytanie: czy mimo wszystkich tych ogromnych przemian, jakie tu zaszły i zachodzą, są to nadal te same Chiny, które zostawiłem dwanaście lat temu i czy nadal mógłbym tu mieszkać?

Ulice pustoszeją, jedna po drugiej zamykają się małe restauracje, a ludzie powoli rozchodzą się do domów. Miasto układa się do snu.