Siedzę pod drzewem banianowym, paląc fajkę, a Nanning powoli pogrąża się w zmierzchu. Szum klimatyzatorów, hałaśliwe nawoływania przekupniów, urywki rozmów ludzi przechadzających się tu i tam, warkot silników pomieszany z trąbieniem – wszystko to składa się na szum ulicy. Wbrew pozorom, całkiem miły i kojący. Migotanie neonów, światła samochodów i skuterów elektrcznych, spływający z nieba, gasnący coraz bardziej blask zmierzchu.
Dziwne to miejsce, jedno z tych, gdzie nigdy nie odczuwa się samotności. Zwłaszcza tej, kiedy nadciąga noc. Brak tego niepokoju, nasłuchiwania odgłosów z oddali, wsłuchiwania się w odległe stukoty kół pędzących gdzieś daleko pociągów. I tej tęsknoty, żeby znów znaleźć się W Drodze. Nic z tych rzeczy. Jest tylko ta miękka i ciepła cisza. Absolutna, całkowita cisza. Może właśnie dlatego jest to miejsce, z którego nie chce się już nigdy wyjeżdżać…?